Ateizm nie narodził się w wieku XVIII, czyli w Oświeceniu, które – jak głosi wieść gminna – sprzeciwiało się mrokom, nieraz dosłownym przed wynalezieniem żarówki przez Edisona, średnich wieków, jakie nastały po upadku cywilizacji cesarstwa rzymskiego. Ateistycznie nastawieni byli już niektórzy filozofowie antyczni, jak twórca teorii atomistycznej, Demokryt czy twórcy filozofii hedonistycznej spod hasła, źle dziś rozumianego, “carpe diem” (łap dzień, chwytaj chwilę bieżącą). Tak, że nieprawdą jest, że ateizm jest nowym nabytkiem rozwoju ludzkości, bo zawsze byli ludzie bardziej nastawieni twórczo i patrzący głębiej i ludzie scpetyczni wobec wszelkiej sfery nadnaturalnej.
Czy dziś ludzie, odrzucając w większości ateizm mają rację? I dlaczego to czynią? Odpowiedź pierwsza łatwa nie jest, a na drugą istnieje dobra odpowiedź: czy mają rację okaże się na “końcu świata”, o ile świat nie jest wieczny, jak uczą niektórzy kosmologowie; natomiast “powrót religii” czy “odwet sacrum” wynika głównie z postaw psychologicznych ludzi. Ateizm kojarzy się głównie z niewiarą w Boga, a raczej z wiarą, że Boga nie ma; nie ma też żadnej sfery nadnaturalnej, duszy ludzkiej (jest tylko śmiertelna psyche) oraz rzecz jasna – życia po śmierci, zwanego kiedyś życiem pozagrobowym. Tak wąsko rozumiany ateizm faktycznie tym, co chcą “żyć wiecznie” – a jest ich większość, bo większość to ludzie mniej lub bardziej zadowoleni z życia, z relacji z rodziną, z pracy i czasu wolnego – odbiera nadzieję i pewne osoby uznają, że “bez Boga nic nie ma sensu”. Czy rzeczywiście?
Gdyby tak było, nie byłoby typu szczęśliwych ateistów, a także wielu głęboko cierpiących na duszy wierzących w Boga; zauważmy, że równanie ateizm = depresja nie znajduje potwierdzenia w faktach społecznych: wszystko przecież zbudowali i tak ostatecznie ludzie, a Bóg, przez nikogo nieznany (jak głosi sama Biblia), nie tknął nawet palcem, by zbudować dom, kościół czy drogę ekspresową. Ludziom się zdaje, że przychodzą i zastają odwieczny, gotowy świat, który był zawsze i ludzie nie zbudowali go; tymczasem świat od zawsze powstaje bez Boga, jak mityczna wieża Babel i nawet często przeciwko temu, co się określa “wolą Bożą”. Nawet w sytuacjach skrajnych, gdy wierzący doznają ataku serca, udaru czy nowotworu w większości udają się do szpitala, a nie do kaplicy. Tak czy siak, wszystko wydaje się stworzone przez ludzi – poza rzecz jasna sferą przyrody i kosmosu; w tym, co jest w miastach i na prowincji ręka boska się nie odbija. Dlatego wierzący w sytuacjach zagrożenia i tak przestają niejako wierzyć, doświadczają zwyczajnego lęku przed śmiercią i depresji.
Problem z ateizmem jest tedy czysto psychologiczny, jednak to ateiści czują się bardziej swobodnie, na więcej mogą sobie pozwolić, kształtują swoje życie po swojemu, nie oglądając się na “żywoty świętych”, przeważnie dość banalne i oczywiste. Nie jest też prawdą, że ateizm prowadzi do niemoralności, częściej jest dokładnie odwrotnie; katolicy na przykład wymyślili instytucję spowiedzi, która pozwala im żyć “grzesznie”, bo i tak co miesiąc lub częściej mogą się oczyścić, obmyć ze “zmazy” i zacząć od nowa; to sprawia, że jednak stoją w sumie w miejscu, a słowa takie, jak ewolucja, rozwój, postęp należą do bardzo nielubianych w świecie religii; diagnozuje ona rzekomą słabość ludzi – czemu przeczą cywilizacje, wynalazki i odkrycia dokonane tylko przez niektórych, co bardziej zdolnych ludzi, rzekomą grzeszność i potrzebę pomocy boskiej w najmniejszych nawet problemach życia, z którymi dość dobrze, a nawet lepiej radzą sobie ateiści czy agnostycy. Nie jest prawdą, że wierzący nie boją się śmierci i że ateistów przeraża śmierć; w istocie bywa odwrotnie, gdy ci drudzy są niejako pogodzeni z odchodzeniem i przemijaniem jako czymś naturalnym, jako wrodzonym etapem życia, a nie karą za grzech (jak uczą różne “pisma święte”), jak katolicy. Ci boją się nie tyle umierania, agonii i niedołęstwa przed śmiercią, lecz samego momentu śmierci, gdy muszą – ich zdaniem – stanąć przed samym Stwórcą i zdać egzamin ze swego życia; przeraża ich, że nie są dość dobrzy i nie zasługują na miłość Boga, który może skazać ich na wieczną karę w mękach; są przekonani, że “śmierć jest tylko przejściem, rozłączeniem duszy od ciała”, które i tak kiedyś powstanie z martwych. Nie boją się nieistnienia, którego faktycznie obawiają się niektórzy ateiści (lęk anihilacyjny), ale tego, co Potem; tyle, że być może ich lęki są irracjonalne, a żadnego “ciągu dalszego” w świetle nauk o mózgu może po prostu nie być…
***
Nie jest więc całkiem prawdą, że kto ufa Bogu nie dozna lęków, depresji czy nawet psychozy, jeśli ma podatność na nią; w istocie więcej psychoz mają ludzie z “genem Boga” niż bez niego; więcej boją się wierzący niż ateiści; pomijam fakt, że to niewierzący tworzą wielkie dzieła sztuki, robią wielką naukę czy są wybitnymi działaczami społecznymi; choć i wśród ludzi religijnych niemało jest dobra. Wierzący w “coś więcej” ponoć co prawda lepiej znoszą cierpienia, szybciej wracają do zdrowia, ale mniej angażują się “tu i teraz”, przyjmują postawę rezerwy do “upadłego świata” i czekają na nie wiadomo kiedy przychodzące “królestwo niebieskie”; przy czym niektóre grupy i sekty protestanckie są tu bardziej radykalne w odrzucaniu “tego świata” niż katolicy, mający przeważnie prócz Biblii jeszcze interpretującą ją Tradycję, gdzie pewne wyjęte z kontekstu zdania biblijne są dookreślane i dostosowywane do czasów współczesnych, a nie traktowane dosłownie. Protestanci odrzucając wszystko, co spisano po Biblii, nie mają kontekstu hermeneutycznego, by zrozumieć, a nie tylko wierzyć.
I ateiści i wierzący mają ten sam problem – własne ograniczenia (choć wierni często powtarzają, że “Z Bogiem mogę wszystko”) oraz fakt śmiertelności; nie zmienia to jednak faktu, że teoria o życiu po życiu odbiera cały dramatyzm śmierci, nie pozwala przeżyć głębokiej żałoby, przykrywanej złudną być może nadzieją, że “tam się kiedyś wszyscy spotkamy”. Rzecz jasna, być może nie jest to nadzieja płonna, ale szanse na to są raczej minimalne i ktoś, kto zrozumie, że tam nie czeka na niego kocioł z wrzącą smołą i że nigdy już nie spotka swoich bliskich, pojmie cały majestat śmierci, nieodwołalnej i ostatecznej. Jeśli więc ateiści mają rację, to i tak wielu ludzi potrzebuje choć cienia wiary w dalsze życie i choćby iskierki nadziei, że da się przeżyć własną śmierć…
Problemem jest przestarzały sposób podejścia kościoła, ateizm nie pojawił się bez powodu.